O bulwersujących cenach biletów na Festiwalu Muzycznym w Łańcucie

Jako łańcucianka na Festiwalu Muzycznym w Łańcucie się niejako wychowałam i jako dziecko miałam okazję uczestniczyć w paru naprawdę niezwykłych koncertach. Pamiętam między innymi recital Olgi Pasiecznik i Adama Kruszewskiego, którzy śpiewali jak zaczarowani (oczywiście) i wzbudzili taki szalony entuzjazm u publiczności, że bisowali chyba z 5-6 razy, po czym, kiedy byli już kompletnie wykończeni, na ostatni bis wybrali duet Papageny i Papagena z Czarodziejskiego Fletu Mozarta – ten, który zaczyna się słowami: “Pa! – Pa! – Pa! Pa! Papa!…”, machając przy tym do nas łapkami ze sceny, czym wywołali oczywiście szalone ataki śmiechu. Pamiętam też koncert na przykład taki, gdzie Bartłomiej Nizioł i Urszula Kryger wykonali cykl pieśni na głos i skrzypce (a więc utwór taki, gdzie harmonia nie jest podana na talerzu, wymagający pewnego wysiłku intelektualnego :D) Vaughana Williamsa, który niestety pomimo znakomitego wykonania został przyjęty bez dzikiego entuzjazmu. Cóż – doceniłam wtedy odważny wybór programu. Czasem zdarzało się też, że wykonania muzyki współczesnej bywały przyjmowane cieplej, jak na przykład w wypadku utworu Piotra Mossa (który być może zatytułowany był Humoreski, i być może wykonywała go Polska Orkiestra Kameralna Sopot, dawno to było, ale mogę sprawdzić, gdzieś w domu w Polsce mam jeszcze ten program, z autografami!), który był dość zabawny i również wywołał uśmiechy na twarzach słuchaczy. Chyba pierwszym koncertem, na którym byłam, miałam może sześć albo siedem lat, był spektakl, który dawali śpiewacy z opery Covent Garden – pamiętam do tej pory piękne śpiewanie i “osiemnastowieczne” kostiumy, które w sali balowej łańcuckiego zamku idealnie wpisywały się w klimat. Był też kiedyś koncert, na którym świetny francuski flecista Philippe Bernold grał aranżację Popołudnia Fauna, które wtedy pierwszy raz usłyszałam… Były oczywiście recitale polskich “greatsów”, Kulki, Danczowskiej, do których obowiązkowo pędziłam po autograf (do Danczowskiej nawet z jej pierwszą płytą, koncertami Mozarta na winylu), był świetny recital Eleny Baevej, która dopiero co wygrała konkurs Wieniawskiego (i po koncercie nieśmiało pytałam ją, ile godzin dziennie ćwiczy, pamiętam, że odpowiedziała mi że cztery :-)), dużo fajnego się na tych festiwalach działo i zapraszano naprawdę ciekawą mieszankę świetnych muzyków, zarówno z Polski jak i z zagranicy. Dla mnie jako dla początkującego muzyka było to niesamowite, taka okazja, żeby posłuchać tych wszystkich świetnych wykonań na żywo, nie wyjeżdżając z mojego małego rodzinnego miasteczka.

Z biegiem lat natomiast pojawiło się u mnie wrażenie, które każdego roku narasta, że program łańcuckiego festiwalu jest robiony coraz bardziej “pod publikę”. Od jakiegoś czasu zasadą jest, że na koniec festiwalu MUSI być gala operowa, już mniej oryginalnie nie można: Moniuszko, Verdi, Puccini, Bizet. W tym roku przynajmniej z PFK Sopot i Beczałą – wykonanie z pewnością będzie świetne, ale ile razy można słuchać tego samego? Nie będzie to jedyny koncert operowy – będzie również gala z okazji dwusetnej rocznicy urodzin Moniuszki. (Czy nie wystarczyłoby w takim razie zaprogramować go raz a dobrze?) Jakby symfoniczno-operowych klasyków było mało, będzie również koncert z Mozartem, symfonią Jowiszową i uwerturą do Wesela Figara oraz Concierto de Aranjuez Joaquina Rodrigo, oraz… Jezioro Łabędzie. Ceny biletów na te koncerty: od 50 do 100 złotych.

Obok tego mamy Zbigniewa Pilcha, pioniera wykonawstwa historycznie poinformowanego w Polsce, który wraz z Wrocławską Orkiestrą Barokową, chórem NFM we Wrocławiu, pod batutą Kosendiaka i z towarzyszeniem solistów śpiewaków wykona w pięknej leżajskiej bazylice mszę h-moll Bacha. No super, tylko dlaczego bilet kosztuje 20 zł? Mamy również rumuński (sądząc po nazwiskach) duet wiolonczela-fortepian, który proponuje bardzo ciekawy program złożony z utworów rumuńskich i węgierskich kompozytorów oraz własnych transkrypcji, na który wejście kosztuje 30 zł. Powiedzcie proszę, czy to nie wysyła jasnego przekazu, że te barokowe msze i rumuńscy wiolonczeliści to jakieś niwiadomoco, które zaprogramowano na zasadzie takiej “zapchajdziury”, a tak naprawdę to warto iść na tego Bizeta? W górnej kategorii cenowej plasuje się też koncert King’s Singers (100 zł), tutaj organizator nie wątpi, że wszyscy wyłożą od razu na stół te pieniądze, no bo to King’s Singers.

Domyślacie się, czemu tak się uparłam na cytowanie cen biletów? Tak duże różnice w cenach po prostu muszą prowadzić do pewnego wartościowania ze strony łańcuckiego słuchacza, który w większości nie jest wykształcony muzycznie i ocenia “po okładce” (z całym szacunkiem, ja też wszystkiego nie wiem i na przykład wina wybieram, kierując się designem etykietki ;-D), że jak droższe, a jeszcze na dodatek zagraniczne, to pewnie lepsze. Wydaje mi się to bardzo niesmaczne i mało w tym szacunku dla muzyków. Czemu by tych cen biletów nie zrównać? I ustalić je na poziomie, na którym przeciętnie zamożny człowiek może sobie pozwolić i na dwa-trzy bilety na mszę h-moll Bacha, i na King’s Singers. (Nie wierzę przecież, że Kingsi opłacani są tylko z biletów.) I czego taki festiwal, który na Podkarpaciu (które jest bądź co bądź raczej prowincjonalne jeśli chodzi o kulturę muzyczną) pełni swego rodzaju misję, uczy swoich słuchaczy? Że muzyka kameralna to takie właśnie niwiadomoco, że polscy wykonawcy to niwiadomoco (a rumuńscy to już w ogóle), chyba że są śpiewakami operowymi, no, to wtedy można za nich zapłacić tak jak za zagranicznych.

No, już od dłuższego czasu marzy mi się zorganizowanie własnego festiwalu…

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *